W ciągu ostatnich 30 lat podczas zgromadzeń masowych ponad 7000 osób zostało stratowanych na śmierć. Druga zła wiadomość: imprezy całkiem bezpieczne nie istnieją. Niedawno w Polsce też mogło dojść do tragedii – pod Grunwaldem
Po tragedii z 24 lipca Duisburg, półmilionowe miasto w Zagłębiu Ruhry, wciąż nie może dojść do siebie. Nikt nie ma wątpliwości, że winę za śmierć 21 uczestników Parady Miłości ponoszą organizatorzy i władze, które wydały zezwolenie na imprezę.
A tłum? Naukowcy, którzy na zlecenie prokuratury analizują filmy z zapisem sytuacji, dochodzą do wspólnego wniosku – ogromna większość osób w strefie zagrożenia zachowywała się rozsądnie i racjonalnie, tyle że każdy ze swojego punktu widzenia. Suma tych zachowań w tłumie prowadzi do niebezpiecznego chaosu, który specjaliści określają jako crowd turbulence. W wielkim zbiorowisku panuje taki ścisk, że kolejni ludzie zaczynają miotać się i rozpychać, próbując stworzyć wokół siebie nieco miejsca. Prowadzi to do gwałtownych, nieskoordynowanych ruchów dużych grup, które mają taką siłę, że przewracają nawet zdrowe i silne osoby. Kto nie zdąży się podnieść, zostaje zdeptany. Chaos rozszerza się, liczba ofiar rośnie.
Wina organizatorów jest tym większa, że każdy z czynników, które doprowadziły do tragedii, jest fachowcom dobrze znany. Według John Hopkins Medical Institutions od 1980 roku w wyniku paniki tłumu stratowanych zostało ponad siedem tysięcy osób!
Jak jednak widać, nauki na cudzych błędach nigdy dość.
Jak zapałka w stóg siana
Wąskie gardło to główna przyczyna tragedii w Duisburgu, a jednocześnie największy błąd organizatorów Parady Miłości. Trudno pojąć, jak ktoś mógł wpaść na pomysł, by tunel o długości 100 i szerokości 16 metrów był jednocześnie wejściem na ogromną imprezę i wyjściem z niej.
– Do tej pory nie słyszałem, żeby gdziekolwiek doszło do czegoś takiego – komentuje Mirosław Szymanek, naczelnik wydziału imprez masowych i zgromadzeń publicznych stołecznego urzędu miasta. – Ratownicy powinni być ustawieni na całej trasie przemarszu, a nie dopiero wyruszać karetkami na miejsce tragedii i jeszcze mieć trudności w dotarciu do rannych!
Kolejny błąd to niewystarczająca liczba służb pilnujących bezpieczeństwa. Wciąż nie podano dokładnie, ile ludzi wzięło udział w Love Parade. Media twierdzą, że przybyło 1,4 miliona osób, choć trudno uwierzyć, by pomieściły się one przynajmniej w części na liczącym 230 tysięcy metrów kwadratowych terenie. Według szefa sztabu kryzysowego w Duisburgu Wolfganga Raabego w chwili tragedii teren imprezy nie był przepełniony, a zabezpieczało go cztery tysiące policjantów. Według niemieckiego tygodnika „Der Spiegel” było ich tylko 1,2 tysiąca, co – zakładając medialne szacunki – daje jednego funkcjonariusza na 1167 osób.
Jednak nawet tak kardynalne błędy mogłyby jeszcze ujść organizatorom na sucho, gdyby nie panika – najczęstsza bezpośrednia przyczyna takich tragedii. Często jej zarzewiem jest osoba cierpiąca na zwykle nierozpoznaną fobię. Może to być klaustrofobia czy ochlofobia (strach przed tłumem). Bywa też, że wszystko zaczyna się od człowieka chorego, którego zachowanie przeraża sąsiadów, lub po prostu od jednostki słabszej psychicznie.
„Bomba!” – jeden taki okrzyk niezrównoważonego psychicznie człowieka wystarczył, by wywołać panikę podczas szyickiego święta w Bagdadzie w 2005 roku oraz podczas tegorocznych obchodów Dnia Pamięci Narodowej w Amsterdamie. 4 maja na placu Dam zgromadziło się kilka tysięcy osób, wśród nich holenderska królowa Beatrix. Kiedy nastała dwuminutowa cisza dla uczczenia poległych, nagle rozległ się krzyk mężczyzny, który zaraz potem padł na ziemię. Część osób zaczęła bezładnie uciekać. Chwilę później ktoś zauważył w tłumie mężczyznę z kuferkiem. Ludzie uwierzyli, że to bomba. W panice zaczęli się tratować, kilkadziesiąt osób zostało rannych.
– Panikarz – bez względu na to, czy informuje o realnym zagrożeniu, czy nie – w tłumie jest jak zapalona zapałka wrzucona w stóg siana – wyjaśnia psycholożka międzykulturowa Ewa Kownacka z Collegium Civitas. – W normalnej sytuacji, nie w tłumie, przy umiarkowanej temperaturze, nikt nie reagowałby tak gwałtownie. Gdy nasz układ poznawczy jest mocno obciążony, panuje tłok, upał, do tego dochodzi kakofonia dźwięków, a w dodatku znajdujemy się w obcym kraju, gdzie podawane komunikaty mogą być niezrozumiałe, jesteśmy skazani na konformizm informacyjny. Oznacza to, że kiedy nie wiemy, co robić, robimy to, co wszyscy wokół.
Jak zwierzęta
Załóżmy jednak, że panika już się, niestety, szerzy. Jak nad nią zapanować? – Przestraszeni ludzie bardzo dobrze reagują na mundur lub odblaskową pomarańczową kamizelkę – mówi doktor Tomasz Grzyb, psycholog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie (źródło al-da.pl). – Ludzie w panice potrzebują kogoś, kto da im poczucie, że panuje nad sytuacją. Gdy dzieje się coś niepokojącego, uczestnicy imprezy pytają, jak się wydostać. Najgorsze, co może powiedzieć taka osoba, to „nie wiem”. Czasem wystarczy nawet zagubienie policjanta, by wywołać panikę w tłumie.
Jak duża jest rola takich osób, widać dobrze na filmach pokazujących wybuch paniki podczas Dnia Pamięci Narodowej w Holandii. Uciekający tłum instynktownie kieruje się w stronę pilnujących uroczystości policjantów. Gdy oni, błyskawicznie reagując na ruch mas, usuwają barierki, sytuacja zaczyna się uspokajać. Wystarczyła świadomość, że osoby, które miały panować nad bezpieczeństwem, nie straciły kontroli i zimnej krwi. Między innymi dzięki temu nikt nie zginął, byli tylko ranni.
Znaczenie miało też usunięcie barierek, co pozwoliło ludziom szybko wydostać się z matni. – Na każdej imprezie, gdzie jest tłum, newralgicznymi dla bezpieczeństwa punktami są wyjścia. Gdy ludzie nie potrafią ich znaleźć, choćby z powodu złego oznakowania, łatwo o nerwowe reakcje i panikę – tłumaczy doktor Grzyb.
To właśnie brak wystarczającej liczby wyjść przyczynił się do tragedii, która zdarzyła się 24 listopada 1994 roku w hali Stoczni Gdańskiej. Około godziny 21, po koncercie zespołu Golden Life, na głównej trybunie zaczął się rozprzestrzeniać ogień. Dwutysięczna widownia rzuciła się do ucieczki, tratując się w dymie i w ciemnościach. Zginęło 7 osób, a ponad 280 zostało rannych. Jak się potem okazało, tylko troje drzwi z pięciorga było otwartych.
– W panice, która jest efektem na przykład pożaru, ludzie łatwo krzywdzą siebie nawzajem. Natura wyposażyła nas w instynktowne zachowania, które w sytuacji zagrożenia mają ratować życie – mówi psycholożka Ewa Kownacka. – Z jednej strony wyostrzają się zmysły, z drugiej dociera do nas tylko to, co niezbędne do przetrwania. Zanikają wtedy typowe ludzkie odruchy współczucia, pomocy w stosunku do innych, słabszych. Każdy chce się wydostać natychmiast i za wszelką cenę. Nikt z uciekających nie czuje nawet, że po kimś depcze.
Jednak wiedza i zdolność przewidywania organizatorów imprez powinna sięgać znacznie dalej niż przygotowanie dróg ewakuacyjnych. Okazuje się bowiem, że źródłem problemów może być istota wielu masowych zgromadzeń – sama muzyka.
– Rytmiczne dźwięki i poruszanie się wywołują zjawiska transowe: zawężenie uwagi, zmienione doznania ciała, podatność na sugestię. Mogą one wystąpić bez względu na rodzaj muzyki – tłumaczy Ewa Kownacka. – Podobnie jest na pielgrzymkach. Ludzie, maszerując we wspólnym rytmie i śpiewając, nie odczuwają zmęczenia, zapominają o głodzie i pragnieniu.
Takie zjawisko było zapewne przyczyną śmierci dziewięciu osób podczas koncertu Pearl Jam na festiwalu Roskilde 30 czerwca 2000 roku. Do tragedii doszło na krótko przed północą, kiedy zespół grał na największej scenie festiwalu dla 50 tysięcy widzów. Tuż przed sceną zgromadził się tłum tańczących. Solista grupy Eddie Vedder, widząc napierający tłum, kilka razy prosił fanów o cofnięcie się. Żadne wezwanie nie przyniosło skutku. Ludzie coraz bardziej napierali na siebie, przewracali stojących przed nimi. Uczestnicy koncertu jak w transie deptali po sobie. Było tak ciasno, że nie mogli się wycofać.
Anonimowi, czyli niebezpieczni
Mnogość czynników sprawia, że odpowiedzialność spoczywająca na organizatorach imprez i organach wydających na nie zgodę jest ogromna.
– Ostateczna decyzja zawsze leży po naszej stronie – mówi Mirosław Szymanek z warszawskiego urzędu miasta. – Gdy choć jeden dokument potwierdzający, że wszystko jest zabezpieczone, nie zostanie dostarczony, nie wydajemy zgody na organizację imprezy. Nikt z nas nie chce skończyć w sądzie. Nawet po wydaniu zezwoleń mam prawo poddawać imprezy kontroli. Sprawdzamy liczbę karetek, a nawet to, czy używane są wyłącznie talerze i sztućce jednorazowego użytku – dodaje.
Jednak nawet najlepiej przygotowanej imprezie zawsze towarzyszą kłopoty.
– Oprócz dokładnie oznaczonych służb porządkowych w trakcie festiwalu zawsze pracuje kilkanaście osób, które wtapiają się w tłum i na bieżąco wypatrują ewentualnego zagrożenia. Gdy na imprezie jest 60–80 tysięcy osób, czyli tyle, ilu mieszkańców ma średniej wielkości miasto, to podobnie jak w każdym mieście dzieją się różne rzeczy. Zawsze jest ktoś, kto zachowuje się niekonwencjonalnie lub może stanowić zagrożenie porządku, ktoś, kto dostanie ataku padaczki lub nagle zachoruje. To normalne i trzeba być na to przygotowanym – mówi Mikołaj Ziółkowski, szef firmy Alter Art organizującej między innymi Heineken Open’er Festival, Coke Live Music Festival czy Selector Festival. – Nad bezpieczeństwem imprez masowych czuwają najnowocześniejsze techniki, ale bezcenne bywają również tak proste urządzenia jak megafony. Rozstawiamy ich kilkadziesiąt, tak by w każdym miejscu służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo mogły przekazać odpowiedni komunikat. To bardzo ważne, bo najgorsze, co może się zdarzyć w razie ewentualnego zagrożenia, to milczenie. Dzięki megafonom można spokojnie i szybko powiedzieć ludziom „proszę się cofnąć!” czy „proszę przesunąć się w prawo!”. Tłum na początku zawsze reaguje śmiechem, kpinami, ale potem się dostosowuje.
Pomocne jest stosowanie systemów identyfikacji uczestników, choćby imiennych biletów na oznakowane miejsca. – Sprawdzają się też podział na sektory, zwłaszcza przed sceną, żeby nie tłoczyło się tam za dużo osób, oraz monitoring i rejestrowanie widowni podczas imprezy – ocenia Leszek Tomaszewski, właściciel firmy Polska Agencja Imprez Masowych. – Poczucie anonimowości powoduje większą śmiałość, chęć imponowania, a jeśli dochodzi do tego alkohol, ludzie są skłonni do nieprzewidywalnych zachowań.
Grunwald mógł być tragedią
W tym roku w Polsce otarliśmy się o tragedię. Obchody 600-lecia bitwy pod Grunwaldem, które zgromadziły ponad 100 tysięcy widzów i 2200 uczestników, były tak fatalnie zorganizowane, że wystarczyłby jeden punkt zapalny, by spowodować katastrofę.
Pojawiły się tam niemal wszystkie czynniki mogące wywołać panikę: tłok, złe oznaczenia, upał, nieudolność służb bezpieczeństwa. Strach pomyśleć, co by było, gdyby na polach Grunwaldu załamała się pogoda – brakowało zadaszonych miejsc, gdzie ludzie mogliby się schronić, tłum ruszyłby do aut, depcząc się i przepychając. Doktor Tomasz Grzyb ostrzega: – Optymizm i poczucie, że jakoś sobie poradzimy, to dobry pomysł na życie, ale nie na przygotowanie imprez masowych. Planując je, zakładajmy najgorsze scenariusze i zastanawiajmy się, jak sobie z nimi poradzić.
Bo akurat w tym przypadku pesymizm popłaca. A nawet miewa cenę życia.
Judyta Sierakowska